
Zazwyczaj przeraża ich nie tylko ogrom miasta, ale także nowe, interaktywne metody szukania pracy, kupowanie biletów w maszynach na stacjach metra, załatwianie czegokolwiek w brytyjskich urzędach. Barierą, która utrudnia codzienne życie jest także język. I właśnie dlatego, kobiety i mężczyźni w średnim wieku bardzo często przeżywają tu trudne chwile. Przyzwyczajanie się na nowo do otoczenia, kultury, stylu życia, nie każdemu przychodzi z łatwością.
Trudności z zaaklimatyzowaniem się tutaj miała m.in. pani Zenia. Pierwszy stres przeżyła już w samolocie. Choć rodzina nazywa ją „światową kobietą” w powietrzu była naprawdę przerażona.
- Nigdy nie sądziłam, że przeżyję lot samolotem. Ale on, w porównaniu z tym co spotkało mnie na ziemi, nie był jeszcze taki zły. Jednak cała reszta to istny koszmar, bo na przykład nie rozumiałam, co podczas odprawy w Berlinie, z którego odlatywałam do Anglii, mówiła do mnie celniczka. Gdy okazało się, że mam trzy kilogramy nadbagażu, nie wiedziałam jak mam się wytłumaczyć. Gdy doleciałam do Anglii także byłam nieco zagubiona. Obserwowałam ludzi i robiłam to, co oni. Szłam za nimi krok w krok, aż wreszcie znalazłam się na terminalu przylotów. Później było już z górki, bo na lotnisku czekała na mnie córka – opowiada 46 - letnia kobieta, która do Londynu przyjechała w czerwcu, z okolic Zielonej Góry.
Po kilku dniach pobytu w Londynie pani Zenia, wcale nie poczuła się lepiej. Mimo, że cały czas miała przy boku córkę, w często, nie mogąc poradzić sobie z emocjami, płakała. Dlaczego? Jednoznacznie nie potrafi odpowiedzieć.
- Denerwuje mnie brak ładu i porządku w tym mieście, czuję się nieco zagubiona, tęsknię za domem, mężem, synem.... Ciągle powtarzam sobie, że wytrzyma, bo pieniądze, które tu zarobię pomogą naszej rodzinie – opowiada.
Po kilku tygodniach spędzonych tutaj wie już jednak na pewno, że na stałe nigdy tu nie zamieszka.
- W Polsce życie jest lepsze, pomimo tak wielkiego bezrobocia i trudności, jakie mam w kraju ze znalezieniem pracy. U nas ludzie są bardziej przyjaźni i gdy idę ulicą nie czuję takiego strachu i zagubienia. Polska to mój kraj i choć zawsze marzyłam o wyjeździe za granicę teraz wiem, że tylko w ojczyźnie jestem naprawdę szczęśliwa – stwierdza kobieta.
Ale pani Zenia nie jest w swoich odczuciach osamotniona. Z podobnymi problemami zmaga się tu kilkanaście tysięcy jej rówieśników. Ich zagubienie, łatwo zauważyć choćby na słynnej Victoria Coach Station. Niestety nie na każdego z nich czeka, ktoś z rodziny, czy znajomych. I właśnie wtedy zaczynają się kłopoty. Wówczas trzeba zdać się na samego siebie, a to wcale łatwe nie jest. Bo gdy przed wyjazdem z ojczystego kraju, nie przyswoiło się kilku zwrotów w języku angielskim, nawet kupno tzw. „bus pass’a” okazuje się wielkim problemem.
Pani Agnieszka, 42-latka, pochodząca ze wsi Liwin, takie problemy ma już za sobą. Jednak gdy siedem lat temu po raz pierwszy przyjechała do Londynu podobne stresy wcale jej nie ominęły. Teraz radzi sobie całkiem nieźle. Mimo to, nigdy nie zdecydowałaby się zostać w Anglii na stałe.
- Na stałe? Nie ma mowy – stwierdza kategorycznie. - Owszem mam tu możliwość zarobienia większych pieniędzy, ale na tym koniec. Dlatego co pół roku wracam do Polski z radością w sercu i z uśmiechem na twarzy – dodaje.
Jak sama mówi tłoczny, wiecznie brudny i niebezpieczny Londyn nie jest dobrym miejscem by spędzić w nim resztę życia.
47 - letnia pani Ela, mieszkanka Bydgoszczy, która w stolicy Wielkiej Brytanii Londynie mieszka od dwóch lat, na to by być szczęśliwą, znalazła inny sposób. Postanowiła sprowadzić do siebie rodzinę. Bynajmniej nie dlatego, że Londyn jest dla niej wymarzonym miejscem. Do takiej decyzji zmusiła ją bowiem sytuacja życiowa.
- Mąż jest bezrobotny i teraz ja jestem jedynym żywicielem rodziny. Może kiedy przyjedzie tutaj, znajdzie jakieś zajęcie – zastanawia się.
Mimo, że w przeciwieństwie do młodych ludzi nie jest zakochana w Londynie, stara się znaleźć w tym mieście dobre strony. Wszystko po to, by łatwiej było jej zmagać się z codzienną tęsknotą.
- Prawdę mówiąc temu miastu zawdzięczam pracę, a co za tym idzie również pieniądze. W Polsce nie było dla mnie już przyszłości, więc wmawiam sobie, że najgorzej tu nie jest – opowiada.
Wszystkie panie przyznają jednak, że odkąd w Londynie mieszka tylu Polaków, często można poczuć się jak w ojczyźnie. Pani Ela np. w każdej wolnej chwili wybiera się na Acton, bo tam niemal na każdym rogu ulicy i w każdym sklepie słychać polską mowę. Tam również mieszkają jej przyjaciele. Z nimi wybiera się do kina albo urządza „polish party”. Wtedy choć na chwilę udaje jej się zapomnieć, o tym jak bardzo tęskni za domem.
Panie Ela, Agnieszka i Zenobia zgodnie twierdzą jednak, że przed zupełnym załamaniem ratuje je tylko fakt, że mają pracę.
- Cieszę się, że od razu znalazłam tu zajęcie, bo gdy się pracuje czas szybciej biegnie i nie ma czasu myśleć o rodzinie. Wiem, jednak, że nie wszystkie moje rówieśniczki są tak szczęśliwe. Do sprzątania, opieki nad dzieckiem czy baru wszyscy wolą młodsze dziewczyny – stwierdza pani Zenia.
Bo faktem jest, że gdyby nie „przetarte” już przez znajomych szlaki, wielu czterdziesto czy pięćdziesięciolatków miałoby tutaj ogromne problemy ze znalezieniem jakiegokolwiek zajęcia. Mimo, że w Job centre aż roi się od ofert z ciekawą pracą, niestety rzadko można spotkać tam Polaka powyżej „czterdziestki”. Dlaczego? Bowiem nowoczesne komputery – bazy danych z ofertami pracy, to dla nich „ciężki orzech do zgryzienia”. Uciekają się więc do innych sposobów. Korzystając z jednego zwrotu „I’m looking for a job”, chodzą od sklepu do sklepu, od fabryki do fabryki, by tylko gdzieś się „zahaczyć”. Gdy już spotka ich to szczęście, że znajdą pracę, na ogół jej nie zmieniają. I to nie z braku czasu, ale ze względu na ryzyko, jakie wiąże się z nowym miejscem czy otoczeniem.
Marzena Gwarda, Katarzyna Kopacz
Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.