MojaWyspa.co.uk - Polski Portal Informacyjny w Wielkiej Brytanii. Polish Community in the UK
Polska strona Wielkiej Brytanii

12/08/2005 10:15:02

Czekolada na Marble Arch

Nazywam się Grzegorz Konat, mam 21 lat i na co dzień studiuję w Warszawie. Teraz jednak jestem w Londynie i odczuwam nieodpartą potrzebę podzielenia się wrażeniami z przynajmniej części tego, co spotkało mnie tutaj podczas poszukiwania pracy. Mój tekst nie jest reportażem czy prowokacją, ale relacją. Subiektywną i wybiórczą, ale prawdziwą…Relacją polskiego studenta poszukującego pracy w Anglii.

Polish Expres - Polski tygodnik w Wielkiej Brytanii

Do Londynu przyjechałem dokładnie pięć tygodni temu. Jak prawie wszyscy, przybyłem tu w poszukiwaniu łatwych pieniędzy. Jak większość studentów– tylko na wakacje. A jak ponad połowa– bez większej wiedzy i jakiegokolwiek doświadczenia. Te trzy czynniki sprawiły, że moim głównym celem, stały się sieci kawiarni i „kanapkarni”. Ale nie tylko...

Pret czyli początek
Poszukiwania pracy zacząłem jeszcze w dniu przyjazdu. Najpierw wyruszyłem do centrum rekrutacyjnego Pret a Manger, polecanego mi niezwykle przez polskich znajomych, którzy pracowali tam rok wcześniej. Tłumów nie było, ale wielonarodowa grupka kilkunastu osób, skutecznie okupowała wszystkie miejsca siedzące w niezbyt wielkim pomieszczeniu. Wypełniłem na kolanie formularz i zadowolony wróciłem do domu, gdzie miałem czekać na telefon z Preta. Ten jednak oczywiście, nie zadzwonił.
Dosyć szybko, straciłem także nadzieję na prace w Ponti’s. Owszem w jednej restauracji spotkałem się z miłym przyjęciem, ale oprócz odesłania mnie do „recruitment centre” na Piccadilly Circus, jej pracownicy nie mogli nic dla mnie zrobić. Nikt nie pomógł mi także w recruitment centre, gdzie oschły, choć uprzejmy mężczyzna udzielił mi informacji, że obecnie…. nie potrzebują nikogo.
 
Agencje nietowarzyskie
Po pierwszych niepowodzeniach z restauracjami „sieciowymi”, postanowiłem ugryźć problem od innej strony. Znajoma przebywająca w Londynie od kilku miesięcy dała mi namiary na cztery, podobno całkiem niezłe agencje rekrutacyjne. Niestety to także był strzał jak „kulą w płot”. Po pierwsze dwa dni zajęło mi zlokalizowanie i dotarcie do nich, a po drugie okazało się, że od około dwóch miesięcy żadna z nich nie rekrutuje już „staffu”. Jedną agencję znalazłem także sam. Natrafiłem na nią naprzeciw stacji Liverpool Street; wszyscy byli w niej mili, wzięli CV i ksero paszportu i nawet chwilę ze mną pogawędzili. Niestety ich palce również nie złożyły się do wybrania mojego numeru...

Arka Noego
„Miesiąca siódmego, siedemnastego dnia miesiąca Arka osiadła na Górach Ararat” (Rdz 8, 14). Ja natomiast 17 lipca osiadłem, a raczej zaatakowałem, Camden Town. Biblijny patriarcha chyba mnie „prześladował”, gdyż tego dnia przemierzałem uroczą dzielnicę Londynu (podobnie jak jego Arka ocean) i podobnie bez rezultatu. Tylko zakończenie mojej historii trochę różni się od starotestamentowej. Noe wreszcie odnalazł suchy ląd, a ja nie znalazłem pracy. Spenetrowałem każdą uliczkę, gdzie znajdowały się knajpki, sklepiki i stragany, ale bez efektu. A nie, przepraszam, było jedno miejsce, gdzie potrzebowali kitchen portera. Uprzejmy - jak wszyscy rodowici Anglicy - dżentelmen zapytał o doświadczenie (dobrze, że nie o referencje, chociaż bywają i tacy, którzy do: zmywania garów, wymagają dwóch listów!) i już po kilku moich słowach stwierdził, że muszę być z Polski. Obiecał zadzwonić i nawet chyba mu uwierzyłem, ale rezultat był taki sam jak wszędzie poprzednio – apokalipsa...

W cieniu wielkiej loży
Stojąc przed centrum rekrutacji sieci kawiarni „Caffe Nero” tuż obok Covent Garden, w oczy rzuca dość nietypowy gmach z wieżyczką. Spenetrowałem kiedyś tę okolicę by, ku mojemu zdziwieniu, przekonać się, że jest to siedziba Wielkiej Loży Anglii, czyli centrali angielskiego wolnomularstwa. Jednakże do samego Nero przywiódł mnie dość utarty schemat. Wszedłem do jednej z ich kawiarni, a oni wysłali mnie właśnie tu - do swojego recruitment centre, które oczywiście tego dnia (poniedziałek) było zamknięte. To jednak wcale mnie nie zraziło. Wróciłem tam następnego dnia. Ponieważ wiedziałem, że centrum pracuje od godz. 10 do 15, swoim starym zwyczajem, byłem na miejscu pięć po... Ale znów miałem pecha – tym razem nie starczyło dla mnie „application forms”. Miła pani wytłumaczyła mi jednak, żeby przyszedł w…przyszłym tygodniu.

Największa porażka
Nauczony doświadczeniem z wizyty w Caffe Nero, do Benjys postanowiłem przybyć pierwszy. Wstałem około piątej rano, więc na miejscu byłem trochę po siódmej ( dodam tylko, że recruitment centre zaczyna pracę o godz. 9). Ku mojej rozpaczy nie byłem tam jednak pierwszy, gdyż uprzedziły mnie cztery dziewczęta. Siedząca na murku i czytająca gazetę „oaza spokoju”, oraz trzy reprezentantki jednego z państw bałtyckich. Pomijając takie szczegóły, jak zbiorowe palenie jednego papierosa, czy konkurencję pod nazwą „rzut opakowaniem po jedzeniu/piciu przed siebie na ulicę”, wyglądały one po prostu, jakby nie tylko ten poranek, ale wręcz całe tygodnie spędzały na tejże nieciekawej uliczce. Około dziewiątej kolejka urosła już tak, że z bocznej uliczki zakręciła na Oxford Street i zajęła spory jej kawałek, utrudniając ruch przechodniom. W ogonku mogłem bez problemu rozpoznać rodaków, nie dlatego nawet, że wyróżniali się czymś szczególnym, ale po prostu – po twarzach.
O godz. 9 drzwi się otworzyły. Wpuszczano pięcioosobowe grupki. Byłem więc w pierwszej piątce, a wraz ze mną dwie z wyżej opisanych bałtyckich dziewcząt. Czekając w piątkę na to, aż zaczną nas pojedynczo prosić na rozmowę zaczęliśmy rozmawiać i dowiadywać się skąd, kto jest. I tutaj nastąpiło coś, co śmiało mogę nazwać hitem tego lata. Kiedy powiedziałem, że jestem z Polski jedna z moich bohaterek łamaną angielszczyzną, ale całkiem na serio spytała: „Polska? A gdzie to jest?”. Ale pracę dostała (jak większość zainteresowanych i przybyłych odpowiednio wcześnie), a ja nie, bo naiwnie, acz szczerze, przyznałem się, że zostaję tylko do września. Obiecali, że zadzwonią...
Wróciłem tam dwa tygodnie później. Tym razem dla pewności przybyłem na miejsce o 6.23. Ale znów ktoś był przede mną! Okazał się być Białorusinem, który stał tam już od wpół do szóstej. Następne dwie i pół godziny spędziłem na ucinanych po rosyjsku pogawędkach, to z nim, to z przybyłymi wkrótce Ukrainką oraz Litwinem i Ukraińcem. Tym razem rekrutacja wyglądała inaczej. Już nie brali wszystkich posiadaczy dwóch rąk i dwóch nóg (z wyjątkiem tych naiwnych, szczerych...), ale dawali do wypełnienia formularze i prowadzili rozmowy. Koniec końców, mimo całej mojej desperacji i wszystkich kłamstw, w które uzbroiłem się tym razem, jak wszyscy i zawsze: pogadali, obiecali i…. nie zadzwonili.

Co mnie obchodzi Sturbucks…
Ten przedziwny rytuał wyniknął z ich sposobu rekrutacji. Jeśli mają jakieś wolne miejsce, to czekają aż ktoś sam przyjdzie i zapyta o pracę. Taki delikwent otrzymuje do wypełnienia application form i musi czekać. Jeśli zadzwonią – stawia się na interview, jeśli nie – kontynuuje eksodus. Ten dosyć niefortunny sposób zatrudniania nowych „baristas” (tak we wszystkich sieciach nazywa się stojących za barem pracowników najniższego szczebla) prowadzi do wielu nieporozumień i niepotrzebnego zachodu poszukujących. W poszczególnych sklepach albo mają application forms, ale nie mają vacancies, albo na odwrót. Jeden menedżer nie miał ani jednego, ani drugiego – miał za to informację, że potrzebują staffu w Starbucksie na Pimlico. Odwiedziłem to miejsce jeszcze tego samego dnia, a umiarkowanie sympatyczna pani potwierdziła tę plotkę, ale kazała przyjść dnia następnego, gdyż mieli już zamykać. Byłem oczywiście nazajutrz z rana, ale inna kobieta „przegoniła mnie”, twierdząc, że wolnych miejsc nie mają i dawno nie mieli...
Aha! Wymaganie doskonałej znajomości języka angielskiego od potencjalnych „baristas” jest ze strony takich sieci jak Starbucks chyba lekką hipokryzją, skoro zdecydowana większość zaczepionych przeze mnie menedżerów potrafiła jedynie rzucić mi „Sori, noł łejkenziz”

Biblia raz jeszcze
W księdze Izajasza opisane jest tryumfalne zwycięstwo proroka w nierównym pojedynku z czterystoma kapłanami boga Baala. Jeśli trzy przeciwko trzystu można uznać za podobne proporcje, to z czymś takim właśnie miałem do czynienia w pewien poniedziałkowy poranek na Marble Arch. W tamtejszym McDonald'sie, na poziomie minus jeden znajduje się ich punkt rekrutacyjny. O godz.6.50, kiedy tam przyszedłem, przywitały mnie między innymi twarze dwóch Polaków z kolejki do Benjys’a. Wtedy byli w środku stawki, więc nauczeni doświadczeniem, na Marble Arch przybyli prawie dwie i pół godziny przed czasem. Tymczasem ja, w przeciwieństwie do innych czekających postanowiłem nie stać na dworze, ale wejść do środka i usiąść przy stoliku koło wejścia do punktu rekrutacji. Okazało się to jednak trudniejsze niż myślałem, gdyż bardzo szybko zjawiła się potężna murzynka w białej koszuli i czarnych spodniach i w najbardziej, jak to tylko możliwe nieprzyjemny sposób, oznajmiła mi, że to jest restauracja i jak szukam pracy, to mam czekać na zewnątrz. Podrażniony nie dałem za wygraną, poszedłem piętro wyżej, zakupiłem czekoladę i wróciłem na swoje miejsce jako zwyczajny klient. Po mnie tę samą drogę przechodzili wszyscy nowoprzybyli, a kiedy z kilku osób zrobiło się kilkaset zrozumiałem cel tego procederu – McDonald’s zarabia na tym więcej niż przez cały tydzień zwykłego handlu! W końcu jednak, kiedy było już tyle osób, że nie było gdzie „igły wcisnąć”, a zaduch ledwie pozwalał oddychać (pierwszy w kolejce chłopak ze Słowacji skwitował to wdzięcznie, choć po słowacku – „Straszne cieplo!”), pojawiły się, równie jak murzynka „sympatyczne”, trzy latynoski. Oznajmiły, że formularze otrzymają tylko osoby siedzące, czyli takie, które znajdowały się w środku kolejki i zwyczajnie rezygnowały ze stania pod drzwiami, bo nie było już tam miejsca. Wiadomość ta z lekka podcięła skrzydła mnie i kilkudziesięciu innym osobom, które przyszły najwcześniej. Nie poddałem się jednak i zdobywszy w końcu formularz wypełniłem go najszybciej, jak tylko potrafiłem i oddałem jednej z pań, dostając w zamian numerek na różowej karteczce (coś jak na poczcie). Odejmując sobie sprytnie ostatni numerek od pierwszego (wcale nie zaczynały się od 1), ustaliłem później, że osób było tam ponad 300! Latynoski zasiadły wkrótce w półkolu i rozpoczęło się wywoływanie po numerku do rozmowy. Rozmowy, która okazała się być najbardziej subiektywnym interview w jakim brałem udział. Panie według własnego „widzimisię” odrzucały, wydawać by się mogło doskonałych, kandydatów, a zapraszały na kolejne rozmowy ludzi ledwo dogadujących się po angielsku. Może wybierały z klucza „wygląd”? W takim razie musiałem nie być w ich typie...

Powrót Nero
Zgodnie z sugestią pani z Nero, powróciłem w następny wtorek, tyle tylko, że odrobinę wcześniej (godz. 7.02). Mimo, że informacja na drzwiach nie pozostawiała wątpliwości, co do godzin otwarcia, rekrutacja rozpoczęła się już po 9. (ci co przyszli na 10, byli, podobnie jak ja tydzień wcześniej, bez szans). Polegała ona na tym, że owa pani wyszła, zebrała CV i... schowała się z powrotem do swojego gabinetu. Zdesperowani kolejkowicze, których ominęła, posunęli się nawet do wrzucania CV do skrzynki na listy! Po kilku minutach pani wyłoniła się ponownie, tym razem otwierając drzwi na dobre. Wchodzący mieli... dawać swoje CV (a ci, co już dali wygrzebywali je ze stosu) i odpowiadali na stojąco (pani też stała), niemalże w drzwiach, każdy na jedno krótkie pytanie typu: „Czy miałeś kiedyś do czynienia z maszyną do parzenia kawy espresso?” albo „Jakie znasz rodzaje kawy?” i na podstawie tego jakże wyczerpującego interview, niektórzy otrzymywali do wypełnienia application form, z którym mieli wrócić, a niektórzy słyszeli: „Sorry, we can’t help you...” Ja znalazłem się w gronie szczęśliwców i zgodnie z instrukcją, za dwie godziny wróciłem z wypełnionym formularzem na kolejną rozmowę, której jedynym celem okazało się być łapanie kandydatów za słówka. Nauczony doświadczeniami z poprzednich nie dałem się i stanąłem u wrót wielkiej kariery „parzyciela kawy”. Następnego dnia miałem się zetrzeć z pewnym Włochem... Tymczasem trochę wcześniej (już w ogonku), zaczepił mnie Polak, który widział mnie dzień wcześniej w McDonald'sie. On dostał tam pracę, gdyż pracował dla nich jeszcze w Polsce, ale zdobyte tam doświadczenie pozwoliło mu również udzielić mi odpowiedzi na dręczące mnie pytanie – dlaczego nie będę robił BicMac-ów? Okazało się (to oczywiście nadal tylko przypuszczenia), że przyczyną mojej klęski stała się posiadana przeze mnie... broda, której nie wolno nosić pracując dla ikony amerykańskiego imperializmu. Dalszy komentarz pozostawiam Czytelnikowi, a sam wracam do Nero. Na umówione „przesłuchanie” przybyłem chyba z godzinę za wcześnie, a sympatyczny jegomość, musiał się zorientować w jakim celu przybywam, gdyż wyszedł do mnie, przedstawił się, i zaproponował mi relaks przy kawie lub spacerek, gdyż był jeszcze trochę zajęty. Ponieważ ich ceny są, przynajmniej jak na moją kieszeń, horrendalne, więc wybrałem drugą opcję. Powróciłem już w sam raz i po chwili „potomek rzymskich legionistów” zasypał mnie gradem podchwytliwych pytań, na które o dziwo odpowiadałem całkiem składnie. Zaowocowało to niewiarygodnym wprost rezultatem: DOSTAŁEM PRACĘ!!! Włoch pogratulował mi serdecznie i kazał przyjść w następny wtorek, kiedy to miało rozpocząć się pięciodniowe (płatne!) szkolenie. Miałem pracę... Miałem pracę!!! MIAŁEM PRACĘ!!!!!

Nero: Epilog
Od chwili interview z Włochem, do następnego wtorku chodziłem dumny, jak wszyscy, którzy zdobyli pracę, a TEGO dnia, punkt dziesiąta, stawiłem się zwarty i gotowy do nauki tajemnej sztuki parzenia kawy przy pomocy ekspresu. Stanąłem pod drzwiami recruitment centre i gdy tylko zza nich wyłoniła się dobrze mi znana twarz pracującej tam pani, podbiegłem, aby wyjaśnić po co przybywam i jak najszybciej zacząć zarabiać, zbyt szybko opuszczające moją kieszeń, funty. Tu jednak spotkało mnie coś, co doprowadziło mnie do stanu, którego nie jestem w stanie opisać, a który zrozumieją chyba tylko Ci, którzy byli kiedyś w podobnej sytuacji. Dowiedziałem się bowiem, że mimo iż teoretycznie przyjęto mnie do pracy już prawie tydzień wcześniej, to wbrew obietnicom nie mają dla mnie pracy! Zasugerowano przy tym, abym SPRÓBOWAŁ za tydzień...

Bez ostatniego rozdziału...
Nie wiem, co mógłbym napisać na zakończenie tego tekstu. Podobnie jak ostatni rozdział książki gen. Andersa, koniec mojej Londyńskiej przygody dopisze życie…
Grzegorz Konat

 
Linki sponsorowane
Zaloguj się lub zarejestruj aby dodać komentarz.

Komentarze

Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.

Reklama

dodaj reklamę »Boksy reklamowe

Najczęściej czytane artykuły

        Ogłoszenia

        Reklama


         
        • Copyright © MojaWyspa.co.uk,
        • Tel: 020 3026 6918 Wlk. Brytania,
        • Tel: 0 32 73 90 600 Polska