MojaWyspa.co.uk - Polski Portal Informacyjny w Wielkiej Brytanii. Polish Community in the UK
Polska strona Wielkiej Brytanii

01/08/2005 10:13:03

Brutalne prawa ekonomii

O tegorocznym VII Polskim Festiwalu rozmawiamy z Marią Kruczkowską – Young, wiceprezesem Zjednoczenia Polskiego w Wielkiej Brytanii, od siedmiu lat koordynatorem festiwalu

Goniec Polski .:. Polski Magazyn w Wielkiej Brytanii

- Jak ocenia Pani tegoroczny festiwal?
Powiem Pani jakie otrzymuję e-maile. Wynika z nich, że ciągle coś się działo, że była ciągłość programu. Pogoda dopisała – to nie moja zasługa. Są natomiast narzekania na jedzenie. Firmy, które w zeszłym roku zapewniały wyżywienie włożyły w to sporo pieniędzy i, jak mówią, nie opłaciło im się to. Korzyści były za małe w stosunku do wkładu pracy i czasu.
Jedną z nich namówiłam jednak w tym roku więc do wzięcia udziału. Zgodziła się pod warunkiem, że będzie miała wyłączność. Ponieważ w zeszłym roku miała dwie duże, dobrze się prezentujące markizy i dużo ludzi do obsługi zakładałam, że w tym roku zrobi to samo, tym bardziej, że sam jej szef mówił, że widzi, że festiwal jest w tym roku świetnie rozreklamowany.
Ale w tym roku ta sama firma przyjechała z dwoma – raczej daszkami niż baldachimami i przywiozła ze sobą tylko troje ludzi. Efekt był taki, że pod jednym daszkiem robiono jedzenie, a drugi stał pusty. I na to właściwie tylko docierają do mnie narzekania.

- Mówi Pani, że „wyżywienie” festiwalu nie przyniosło w zeszłym roku dochodu. Trudno mi trochę w to uwierzyć. W tym roku wśród festiwalowych gości dało się słyszeć, że na czym, jak na czym, ale na jedzeniu można się tu dorobić?
Pewnie można, jeśli ma się dość obsługi, żeby to szybko podawać. Dostałam e-mail od kogoś, kto stał półtorej godziny i jak doszedł w końcu do stoiska, to nie było już nic do jedzenia. Ten e-mail więc wydrukowałam i zostawiłam na pamiątkę firmie, która robiła catering.

- Czy naprawdę wierzy Pani, że organizowanie cateringu na tej imprezie było niedochodowe?
Nie, nie wierzę. Stoi kolejka długa jak smok. Sama podeszłam i widziałam, jak ktoś był podliczony na 6 funtów. Jak to może być niedochodowe? Uważam, że firma zrobiła na tym majątek mając tylko 3 osoby obsługi. Gdyby obsługi było więcej zarobiłaby dwa razy tyle.
Poza tym uprosiłam u tej firmy, już po tym jak umówiliśmy się co do wyłączności, że będzie jeszcze jedna firma, która będzie sprzedawała tylko słodycze. Był upał, więc to zaczęło się topić. Zostało wiec przełożone do chłodni, a czego ludzie nie widzą nie kupują. Wierzę więc, że ta firma rzeczywiście źle wyszła na festiwalu.
Nie wierzę, jednak, że główna firma zapewniająca catering na tym straciła. Nic jednak nie mogę udowodnić i na tym się sprawa kończy.

- Co zatem w przyszłym roku?
Być może cateringiem zajmie się Łowiczanka, która cieszy się dobrą opinią. I z punktu widzeniajakości jedzenia i organizacji.

- Zatem wyżywienie to najsłabszy punkt tegorocznego festiwalu?
Zdecydowanie tak. Bardzo natomiast jestem zadowolona z tego, co działo się na scenie i dookoła. Dużym powodzeniem cieszyły się mecze piłki nożnej i siatkówki. Mecze siatkówki spotkały się z takim aplauzem w samym ośrodku w Slough, że ośrodek przyznał dodatkowe nagrody po 30 funtów, dla dwóch najlepszych drużyn. No i chce bardzo, żeby to w przyszłym roku powtórzyć.
Udały się także mecze piłki nożnej. Były to rozgrywki o Puchar Zjednoczenia. Wygrała drużyna ambasady. Mizernie poszła natomiast... wata cukrowa. Natomiast hitem były lody. A i firma, która je przywiozła przyznała, że nie pamięta, żeby kiedyś zrobiła aż taki interes.
Rozmawiałam też z ochroną. Nie było ani jednego incydentu. Więc to komplement dla uczestników i organizatorów.

- A gdyby porównać tegoroczny festiwal do, dość zresztą krytykowanego, zeszłorocznego festiwalu?
Od zeszłego roku zrobiliśmy ogromny postęp. Zresztą jak powiedział obecny tam ksiądz Tyliszczak (który podkreślał, że do komunii przystąpiło prawie 600 osób): pierwszy rok spisujemy na straty, w drugim wychodzimy na prostą, trzeci powinien być sukcesem. Miejmy nadzieję, że tak będzie.

- To odkąd festiwal odbywa się w Slough liczymy od zera ? (od ubiegłego roku – wcześniej w Bletchley Park – KJ)
Oczywiście. Od absolutnego zera. A po Bletchley Park nawet od minusa.

- Ci, którzy bywali w Bletchley Park nadal jednak wzdychają do tamtych czasów.
Tak, ale nie możemy wzdychać do tego, czego nie mamy. Zawsze mówię moim dzieciom: jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. O powrocie do Bletchley nie może być mowy.

- Czemu nie może być mowy?
Bletchley jest dla nas za małe. Poza tym po jakimś czasie te wszystkie historyczne pamiątki, które są w Bletchley też stają się nudne. Ile razy można oglądać te same pamiątki po Churchillu?

- Czyli festiwal w Slough nie rozwinął jeszcze skrzydeł?
Jeszcze nie, a poza tym Slough ma zupełnie inny charakter. Festiwal w Slough to jest piknik. W Bletchley byliśmy zapatrzeni w naszą historię.

- Mam rozumieć, że to celowy zabieg – ta zmiana charakteru festiwalu?
Nie, po prostu nie mieliśmy wyjścia. Bo bardzo trudno jest zrobić w Slough atmosferę historii, bo nie ma warunków na to, żeby zrobić tam wystawę czy wykład.

- A skoro już o historii. Jak udała się historyczna, sobotnia część festiwalu w POSK-u?
Poszło wspaniale. Był cykl wykładów pod wspólnym tytułem „Rola Polaków w obronie Wielkiej Brytanii w czasie II Wojny Światowej” i wystawa. Wszystko zakończyło się lampką wina i poczęstunkiem. Weterani i wykładowcy mieszali się z publicznością. Myślę, że bardzo dobrze to wyszło.

- Czy to próba już na stałe oddzielenia historycznej części festiwalu od rozrywkowej?
Poniekąd. Niedziela będzie bardziej dla młodych.

- Wcześniej wspomniała Pani, że festiwal był dobrze rozreklamowany. W moim odczuciu nie było tego zbyt wiele...
Był bardzo dobrze rozreklamowany. Już pani wyliczę. Pisaliście o nas wy i reszta prasy polonijnej – w tym Dziennik bardzo dużo. Rozdaliśmy 15 tys. ulotek. Były rozwożone po sklepach i rozdawane pod kościołami. W samym Slough ulotki pojechały do TESCO, do Lidla. Osobiście byłam w Ratuszu w Slough. Zostawiłam tam trzy plakaty i masę ulotek. Proszę powiedzieć, co więcej można zrobić?

- Szata graficzna tych ulotek była bardzo biedna. Jak mówił prezes Mokrzycki festiwal zaczyna ciążyć ku dzieciom i młodzieży. Coraz więcej jest atrakcji do nich skierowanych. Może należałoby uwzględnić to na ulotkach i plakatach?
Może rzeczywiście nasze reklamy nie przyciągają uwagi dzieci, ale też to nie dzieci decydują, czy jedziemy czy nie, tylko rodzice. To rodzic czyta ulotkę i cieszy się, że dzieci na cały dzień będzie miał z głowy, bo jest dmuchany zamek, malowanie twarzy, robienie zwierząt z baloników i tak dalej. Dziecko nie czyta ulotki.

- We współczesnej reklamie często jednak przyjmuje się, że to dzieci nakłaniają rodziców do zakupów, do wydawania pieniędzy i dlatego to do nich należy kierować reklamę.
Tak, ale inna sprawa jest z reklamą telewizyjną, a inaczej z ulotkami. W telewizji dziecko widzi reklamę z tańczącymi lalkami i dzieje się to bez udziału rodziców. Pod kościołem to rodzic bierze ulotkę i nie pyta dziecka, czy chce iść czy nie.

- Może gdyby jednak dziecko zobaczyło na tej kartce jakiś rysunek, słoneczko, cokolwiek oddźwięk byłby lepszy?
Może i tak, ale z drugiej strony mieliśmy do dyspozycji ulotkę formatu A5. Na niej chcieliśmy umieścić jak najwięcej informacji. Do tego jeszcze loga sponsorów. Na więcej trudno już było znaleźć miejsce. Postawiliśmy na dokładną informację, bo chcieliśmy, żeby ludzie dokładnie wiedzieli na co jadą.

- A jak wypadły pani zdaniem te punkty programu skierowane do dzieci, na przykład nowość - konkurs piosenki?
Konkurs piosenki był dobry. Może trochę za późno się za niego wzięliśmy i dzieci było tyle ile było. Ale w sumie był to dobry punkt programu, więc na pewno powtórzymy to w przyszłym roku. Wcześniej jednak to rozreklamujemy, żeby mieć większy wybór startujących. Ale znowu z drugiej strony, gdyby to trwało dłużej niż trwało, to mogłoby być męczące.

- W zeszłym roku na festiwalu był zespół Dżem. W tym roku nie zaprosiliście gwiazdy?
Nie zaprosiliśmy, bo w zeszłym roku uległam namowom, że będzie to wielki hit, że będzie tyle zainteresowanych, że ludzie przez ogrodzenie będą przeskakiwać, byle tylko dostać się na ich występ. Tymczasem nie przeskakiwali, a koszty były fenomenalne. W tym roku postawiliśmy na tutejszych artystów.

- Ale kiedy zespół zaczynał śpiewać, jeszcze przed 18.00, widać było, że festiwal się kończy. Aż szkoda było wyjeżdżać, gdy ciepły, letni wieczór dopiero się zaczynał. Może warto by było rozciągnąć festiwal także na wieczór?
Nie trzeba było wyjeżdżać! Bardzo liczyłam na to, że ludzie zaczną tańczyć do 3LB, i że impreza się przeciągnie. Nie mieliśmy ścisłego ograniczenia w czasie,. Tylko oficjalna część kończyła się o 18.00. Występ zespołu 3LB specjalnie jednak zostawiłam na koniec dużym wkładem perswazji i to padło. Nie wiem dlaczego.

- Polacy nie chcą się bawić?
Chyba mam małe wyczucie do tych nowoprzybyłych. Myślałam, że przyjdą na Dżem, bo to znają. Sama pamiętam, jak byłam studentką i tłumami chodziło się na takie rzeczy. Nie przyszli. Myślałam, że jak poczują trochę muzyki nogi przy 3LB same pójdą do tańca. Nie poszły.

- Może dlatego, że festiwal usiłuje połączyć kilka rodzajów imprez: jest msza, piosenka dla dzieci, tańce…
No ale skończyła się msza, skończył się konkurs i potem miał być taniec.

- Zgoda, ale może każda z tych części skierowana jest do trochę inne grupy i jak ktoś przyjeżdża na bigos i mszę to niekoniecznie będzie chciał potem tańczyć?
No tak, ale jak już msza i bigos były załatwione, to był czas na co innego. Trzeba wiele interesów pogodzić w jednym miejscu i w jednym czasie. Nie można puszczać muzyki rozrywkowej przez cały dzień. Nie można ludziom, którzy od wielu lat tu mieszkają i są zaangażowani w sprawy polskie powiedzieć: nie przyjeżdżajcie, festiwal jest tylko dla młodych. Tym bardziej, że oni mają za sobą tych 6 festiwali poprzednich, gdzie byli wierni i przyjeżdżali.

- Z czasem jednak, tych starych będzie coraz mniej, a młodych coraz więcej – w jakim kierunku podryfuje festiwal? Czy stanie się imprezą dla młodych?
Tak, to będzie młoda impreza, mam nadzieję, ale umówmy się, że póki, co starzy tak bardzo znowu nie przeszkadzają.

- Czy były próby wciągnięcia do festiwalu obcokrajowców. Przecież Polacy chodzą na festiwale różnych narodowości?
Próbowaliśmy. W tym roku w Slough stawałam na głowie, żeby ich przyciągnąć i nie udało się.  Ale  spotkałam Anglika, który był na festiwalu i pytał mnie, kiedy będzie następny. Ci, którzy przyszli byli więc zadowoleni. Być może wiadomość o tym rozniesie się więc pocztą pantoflową.

- A jak było na poprzednich festiwalach?
W zeszłym roku w Slough Anglików nie było w ogóle. Wcześniej w Bletchley było sporo, ale oni mają swoje wycieczki weekendowe i pojawiali się na naszym festiwalu, ale to był tylko dodatek do tych wycieczek.

- W ten sam weekend co festiwal w Slough w centrum odbył festiwal turecki i, co tu dużo mówić, Turcja umiała się sprzedać w Londynie.
Turcja widocznie ma finanse. Zjednoczenie nie ma funduszy, żeby coś takiego zrobić. My musimy robić płatne wstępy.
Miałam też zarzuty, że to było zbyt komercyjne. Ja uważam, że to było za bardzo komercyjne. Zjednoczenie utrzymuje się z dotacji Polish Foundation Aid i składek organizacji członkowskich, a tych składek jest coraz mniej.

- Mam rozumieć, że festiwal jest niedochodowy?
Festiwal jest minimalnie dochodowy. Prezes Zjednoczenia zawsze mówi mi: Jak wyjdziesz na zero, to cię ucałuje, jak będzie nieco na plus, to cię ozłocę.

- Nie da się uzyskać pomocy sponsorów?
Wie pani jaki jest koszt festiwalu? 20 tys. funtów. Nie łatwo zdobyć takie pieniądze od sponsorów, a ci, co sponsorują stawiają niekończące się warunki.

- A linie lotnicze?
Linie lotnicze dały nam tylko bilety, biura podróży przejazdy autobusem. Zebranie pieniędzy od sponsorów nie jest więc takie łatwe. W interesie Anglików nie jest nas sponsorować, a wydusić pieniądze od rodaków, mówię to z żalem, nie jest  sprawą prostą.

- Ludzie narzekają nie tylko na to, że wstęp kosztuje. Drugi problem to odległość od Londynu. Dlaczego Slough?
Myśleliśmy o tym, żeby zrobić to w centrum. Ale zrobienie czegoś takiego w Gunnersbury Park czy Hyde Parku kosztuje fortunę. Myśleliśmy o Ravenscourt Park. Miałoby to jednak swoje plusy i minusy. Plus, bo blisko od POSK-u. Ale wtedy Polacy spoza Londynu narzekają, że wszystko co się dzieje, musi się dziać w Londynie.
Minus, bo w Ravenscourt Park – policzyłam to na własnych palcach – jest dziewięć wejść. Ogrodzenie jest tak niskie, że można je przeskoczyć. Praktycznie otwarty teren, a my nie możemy zrobić tego nieodpłatnie.

- Ale przecież można zrobić darmowe wejście i zarabiać na jedzeniu i na upominkach?
Na tym zarabiają właściciele stoisk. Zjednoczenie dostaje pieniądze tylko za stoiska. Można umówić się z nimi na procent, ale to sprawa skomplikowana. Przy kiepskiej pogodzie i stoisko traci i Zjednoczenie traci, a koszta organizacyjne, typu wynajem terenu, pozostają te same.

- Przecież ośrodek jest polski. Jemu też trzeba płacić?
Właścicielem ośrodka jest stowarzyszenie. Ono pobiera opłatę, ale to zrozumiałe, utrzymanie takiego ośrodka to duże koszta.

- Brutalne prawa ekonomii?
Absolutnie.
                   
rozmawiała: Katarzyna Jaklewicz

 
Linki sponsorowane
Zaloguj się lub zarejestruj aby dodać komentarz.

Komentarze

Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.

Reklama

dodaj reklamę »Boksy reklamowe

Najczęściej czytane artykuły

        Ogłoszenia

        Reklama


         
        • Copyright © MojaWyspa.co.uk,
        • Tel: 020 3026 6918 Wlk. Brytania,
        • Tel: 0 32 73 90 600 Polska