14/07/2005 21:11:56
Poniedziałek rano. Człapię z kiosku z gazetą. W domu rzucam się na łóżko. Zaczynam przeglądać… Coż na swojskim rynku pracy słychać tym razem? Hmmm, może tym razem znajdę coś i ruszę na rutynową walkę o etat. Wzdycham, przecieram oczy, łapę w rękę ołówek i szukam… Może tym razem zakreślę, coś co akurat mi „podejdzie”?.
W tle radio wygrywa smętny kawałek. Jak nie powlokę się po kawę, to chyba zaraz znów wpadnę w letarg. Wtem ciężkie powieki się rozszerzają: „Tryskający entuzjazmem!” – agresywna czcionka budzi mnie, jakby ktoś szpilką ukłuł.Czytam więc dalej i dowiaduję się, że kandydat ma być „sypiący niebanalnymi pomysłami!, umiejący walczyć z narastającym stresem!, swobodnie i lekko nawiązujący kontakty!, świetnie operujący technikami negocjacji!”. Przypasowuję i sumienie już zaczyna mnie gryźć. Szczególnie bolą te wykrzykniki. Okazuje się też, że przyszły pracownik ma być także dyspozycyjnym do bólu i nie bać się nieprzewidzianych wyzwań. Czyli taka gejsza z giętkim, acz mocnym kręgosłupem, której nie straszny zrzut na bezludną wyspę. Poza tym koniecznie z wyższym wykształceniem (żądają ekonomicznego lub technicznego) i „doskonałą znajomością języka angielskiego”. Wskazana także dobra niemieckiego i rosyjskiego oraz świetna znajomość środowiska Windows i całego pakietu Office oraz „poparte sukcesami doświadczenie”. Kandydat nie może obejść się bez prawa jazdy i znajomości miasta – to akurat moja, jak widać, ograniczona wyobraźnia zdołała pojąć. Wszak batalia toczy się o stanowisko… przedstawiciela handlowego od kawy.
Ludzie sukcesu
Luźną atmosferę, swobodę działania, atrakcyjne szkolenia na różne stanowiska zapewnia „kreatywnym młody zespół w agencji reklamowej”. Czy „normalny” człowiek domyśla się, że praca polega na kreśleniu pomysłów efektownych spotów, pomocy wielkim klientom w kampaniach reklamowych, tworzeniu ich wizerunku! Tymczasem nic bardziej błędnego.
- Ta „agencja reklamowa” to prymitywna akwizycja, zbieranina działających jak zahipnotyzowani „ludzi sukcesu” wraz z kilkoma cwaniakami na górze wtłaczającymi im poczucie misji - opowiada Adam. – Zadzwoniłem. Słodki żeński głos na moje pytania potakiwał jak kukułka w zegarze. „Tak, tak, nie ma problemu, oczywiście gwarantujemy, wszystko na miejscu się wyjaśni” – mówi.
Naiwnie zaoferował się jako copywriter. Usłyszał entuzjastyczne zaproszenie.
– Więc przyjechałem i w sporym gronie cierpliwie czekałem na swoje pięć minut. Na spotkaniu „charyzmatyczne” szefostwo zaczęło ostro – mówlii zebranym, że wybiorą kilku najlepszych na najbliższe miesiące z grona kilkudziesięciu oczekujących. Prowadzący agresywnym tonem kaprala wymieniał firmy, z którymi współpracują. Czegóż tam nie było: PCK, sieć kin warszawskich, metro, szpitale. Wbrew stresującym zapowiedziom zakwalifikowało się 80 procent zaproszonych na rozmowę. To ogłoszenie ukazuje się co najmniej od półtorej roku co tydzień w warszawskim dodatku ogólnopolskiej gazety. Czyli za każdym razem przybywa „kreatywnego młodego zespołu” – twierdzi Adam.
Dodaje, że za bieganie po mieście i wciskanie rzeczy, które zalegają w hurtowniach „Agencja” oferuje zapłatę prowizyjną, bez zatrudnienia na etat.
Wizerunek firmy
Co musi umieć młodszy pomocnik sprzedaży (junior sales asistant)? Liczyć, uśmiechać się, znać swoje towary? Nic z tych rzeczy. W jednej z regionalnej sieci sklepów spożywczych taki gość powinien być połączeniem filozofa z dancingowym konferansjerem. Liczą się przede wszystkim rozwinięte zdolności analityczne. Pogodny charakter, komunikatywność i elastyczność w podejściu do klienta to też niezbędny warunek. Tutaj też nie ma ratunku przed entuzjazmem. Kreatywność obowiązkowa (nie spotkałem słowa pomysłowość w żadnym z ogłoszeń- przyp. autora). Oczywiście niezbędna jest znajomość języka angielskiego i wyższe wykształcenie. Mięczaki rzecz jasna odpadają – odporność na stres eliminuje słabiej przystosowanych. Ciekawe kim jest starszy asystent? Niedoszłym noblistą? Kandydatem do CIA?
Zbliżony szablon jest typowy dla ogłoszeń o naborze handlowców. Często dodaje się klauzulę – kandydat musi zarażać pasją.
Bartosz zwyciężył w podobnym castingu. Sieć sklepów z rzeczami dla dzieci poszukiwała prężnej osoby do działu obsługi klienta. Rzecz jasna matura to było za mało, za ladą musiał stać magister. Największe szanse mieli absolwenci kierunków technicznych i ekonomicznych. Bartosz był wówczas od roku absolwentem marketingu. Pracodawca wymagał świetnej obsługi komputera, doskonałej znajomości pakietu Office. Obowiązkiem była bardzo dobra znajomość angielskiego, pożądanym przymiotem niemiecki i rosyjski. Kandydat na sprzedawcę miał być także „oblatany” w negocjacjach handlowych, czyli inaczej mówiąc doświadczony. Tyle z tzw. sztywnych kryteriów. Zostały te mniej wymierne – zaangażowanie, bycie sympatycznym, gotowość do poświęceń, kreatywność. Co w zamian? Możliwość rozwoju, przyjazna atmosfera, zarobki zależne od wyników i ogólnie praca w dynamicznie rozwijającej się, uznanej i cenionej sieci sprzedaży.
Właściwie poza znajomością niemieckiego Bartosz do wszystkich punktów mógł się przyznać. Młody był, dowcipny też, dlatego uznał, że i jako kreatywny pasuje. Wmówił sobie motywację, nad pewnością siebie pomedytował, zgłosił swą kandydaturę. I wygrał.
- Poza konkursem samych aplikacji były jeszcze dwa etapy. Pierwszy polegał na rozwiązaniu różnych testów: na IQ, na osobowość, siłę motywacji, zachowanie się w dziwnych sytuacjach. Pisałem prawie trzy godziny. Kolejny etap dla wyselekcjonowanych to była rozmowa z szefostwem. Trochę to wyglądało jak metoda przesłuchań „dobry glina, zły glina”. Jeden szef udawał miłego zagubionego klienta, drugi wcielił się w upierdliwą, gburowatą marudę, z tych co to ich „słychać, widać i czuć” – Bartosz wspomina.
Jako jednemu z dwóch udało mu się załapać na okres próbny. Później pracodawca podkreślał, że zostali wyselekcjonowani z trzystu ochotników. Dodawał przy tym, że jakby co, to tamci wciąż są w odwodzie.
Okres próbny polegał na pracy za 500 zł sześć razy w tygodniu za ladą. Sklep sprzedawał rzeczy dla dzieci; klientów było mało. Poza obsługą, czyli nadskakiwaniem czasem trzeba było jakiś spis asortymentu wklepać do komputera. Kilka razy czerwony ze złości kierownik zrobił awanturę za zbyt mało przymilny uśmiech.
– „Młody co się krzywisz, to nie bar mleczny. Rozszerz japę!”- Bartosz głośno parodiuje szefa.
I tak się rozwijał przez dwa miesiące, aż dostał zatrudnienie na stałe.
– Niewiele się zmieniło, zacząłem zarabiać 900 zł i czasem musiałem dzwonić po hurtowniach za brakującym towarem – wspomina ze znudzoną miną.
Po co były wszystkie groźnie brzmiące wymagania?
– Kiedyś nieśmiało spytałem jednego z testujących mnie na rozmowie. Usłyszałem , że wizerunek firmy tego wymaga. Mgliście wspomniał o tym, że przecież każdy może za zasługi w przyszłości awansować. I wtedy kto wie? Wyjazdy za granicę, albo kierowanie działem... Może się kiedyś wykażę, he he – ironizuje chłopak.
Wszechstronny rozwój
Firmy potrafią nie tylko wymagać. Są takie, co kuszą. Specjalista od logistyki w sieci hurtowni i magazynów ze środkami chemicznymi może liczyć na ciepłą atmosferę w miejscu, pracy. Mimo tego liczyć się powinien z ciągła presją, dlatego że wymaga się od niego odporności na stres. Jest mnóstwo ogłoszeniodawców, u których panuje klimat przyjazny, sympatyczny, owocujący możliwościami rozwoju, zwykle wszechstronnego. Oferowane szkolenia też bywają szerokie.
Obiecywane możliwości rozwoju zachęciły Dominikę. Na studiach skończyła specjalizację Public Relations. Dzięki targom pracy załapała się na rozmowę kwalifikacyjną jako kandydatka na asystentkę prezesa w koncernie spożywczym. Po trzech rozmowach, każda w innym języku wygrała etat.
– Cóż, już po zatrudnieniu dowiedziałam się od szefa, że moje obowiązki to kserowanie, rezerwacja biletów, pilnowanie kalendarza. Wprost powiedział, że potrzebuje sekretarki i było to chyba jedyne uczciwe zdanie jakie usłyszałam w tej firmie. A pracowałem tam dwa lata – opowiada.
Miała jeszcze nadzieję na obiecane „samodzielne projekty”, zbywali ją uspokajającym „Jeszcze nie teraz”. I tak przez półtorej roku.
– W końcu awansowałam. Kolejne kilka rozmów w obcych językach i dumny tytuł „corporate internal communication specialist” był mój – opowiada Dominika.
Rekrutacja odbyła się wewnątrz koncernu. Nikt inny tylko osoba „lubiącą wyzwania, kreatywna, otwarta, komunikatywna, znająca języki obce” mogła liczyć na etat. Kusić mogło tajemnicze w formie i treści zapewnienie, że praca będzie na „rozwojowym stanowisku”.
– Szefostwo obiecało, że będzie to „zajęcie reprezentacyjnie”. Według nich mogłam liczyć na kontakty międzynarodowe nie tylko Paryżu. I liczyłam – kwituje Dominika.
Na początku dostała kilkaset tysięcy złotych na organizację imprez (czyli „eventów”) w rodzaju pikniku z wyżerką, czy mikołajek dla dzieci pracowników.
– Moja kreatywność miała polegać na rozwiązywaniu dylematów: kiełbasa czy parówki, piwo z sokiem czy bez…
Nie na darmo skończyła studia dziennikarskie. Zgodnie z wcześniejszymi wymaganiami pracodawców zajęła się „przepływem informacji”. Zagospodarowała „comunications space”, czyli gazetkę ścienną.
Dominika zgodnie z wytycznymi z góry zachęcała pracowników do „cost saving”.
– Wyklejałam skrzynki jakimiś różowymi świnkami. Pracownicy mieli do nich podrzucać pomysły na oszczędności w firmie. Równocześnie zarząd kupował nowe samochody i stroił swe gabinety – podkreśla.
Innym dziwnym projektem był Dzień Kobiet. Dominika musiała zakupić na giełdzie ponad 700 hiacyntów doniczkowych. Część sama rozstawiła na biurkach pracownic w centrali. Resztę trzeba było rozesłać po 15 regionach handlowych koncernu w całym kraju.
- Spędziłam w ten sposób tyle czasu, organizując beznadziejne, nic nieznaczące akcje, które w żaden sposób mnie nie rozwinęły, na pewno nie miały nic wspólnego z reprezentacją i nawet w minimalnym stopniu nie wykorzystywały moich umiejętności. To była w dużej mierze fizyczna robota, praktycznie dla każdego. Ile się nasłuchałam nowomowy: o "wartościach mojej firmy", o "funkcji reprezentacyjnej mojej pracy". Przez cały czas usiłowali mi wmówić, że moja praca jest niezwykłym wyróżnieniem dla mnie i zarazem krokiem milowym na drodze mojego rozwoju. Ja to samo miałam przekazywać pracownikom - że pracują w najlepszej firmie, że tylko tu mogą się realizować... – Dominika podsumowuje czas spędzony w koncernie.
Piszę tekst i czytam kolejne ogłoszenia. Najwyższy czas żebym sam się zmotywował, wysłał gdzieś swoje CV. Ale cóż to, jakaś niemoc mnie dopada. Zmęczona, bezradna głowa osuwa się na poduszkę. Chyba zachorowałem w trakcie czytania anonsów. Zaraziłem się pasją…
Adam Bodziak
Ogłoszenia śmieszno – straszne:
- „Specialist do spraw sprzedaży reklamy”
- “Manager do spraw Human Resources”
- „New Bussines manager” – dotyczy koordynacji handlu papierosami
- “Junior Secretary (Sekretarka – Asystentka)”
- „Nie odzywaj się do nas jeśli: nie szukasz wyzwań; nie chcesz wziąć steru swej przyszłości we własne ręce; nie chcesz ciężkiej pracy za trudne pieniądze; nie zarażasz entuzjazmem” – dotyczy stanowiska specjalisty struktury sprzedaży reklam
- „Osobisty rozwój” – zachęta dla kandydatów na handlowców sprzedających leki neuropsychiatryczne, arkusze i taśmy ze stali zwykłej nierdzewnej, kawę, kasy fiskalne.
- „Samorozwój” – obiecywany „Van sellerowi”, czyli przedstawicielowi handlowemu od piwa (musi dysponować własnym samochodem)
- „Wczucie się w filozofię firmy”; „Wizja i umiejętności natchnięcia nią innych” – dotyczy koordynatora przedstawicieli handlowych od chipsów
- „Zaangażowanie w wykonywaną pracę” – musi wykazywać rzeźnik pracujący dla jednego z hipermarketów
- „Umieć toczyć rozmowy w różnych językach” – powinien kandydat na prezesa jednego z największych polskich koncernów
Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.
Paczki do polski - najtaniej na w...
Szybki, tani i bezpieczny transport paczek oraz przesyłek na...
Poszukujemy lekarzy do polskiej k...
Poszukujemy obecnie lekarzy do dwóch polskich, renomowanych ...
Opiekun seniora care and support ...
Care and Support Assistant Domiciliary (różne lokalizacje: H...