01/03/2005 09:11:54
Rozmawiałam z Julią Gash tuż przed Walentynkami zeszłego roku. Jej niewielki sklepik - usytuowany na drugim piętrze Kingsley Court - rzeczywiście w niczym nie przypominał sex shopów z pobliskiego Soho. Urzekał modny, minimalistyczny wystrój wnętrza i piękna damska bielizna. Wydawało się, że poza powiewnymi haleczkami, majteczkami tak małymi, że pasowałyby na lalki, czy eleganckimi gorsetami w sklepie nie ma nic więcej. Julia, rozmawiając ze mną, opierała się o stojący na środku sklepu stół. Nagle dostrzegłam na nim kilka plastikowych dziwnych przedmiotów w pastelowych kolorach. To wibratory. Na półkach leżało mnóstwo książek o tematyce erotycznej i szereg „łóżkowych” zabawek.
- Mam trzy pasje - mówi Julia Gash. - Projektowanie mody, seks i politykę. Chciałam, aby wszystkie połączyły się w moim życiu. Uważam, że największym problemem ludzi jest to, że ich wolność osobista jest naruszana przez seksualne uprzedzenia, przestarzałe przepisy i cenzurę.
Jako projektantka Julia Gash ma znaczne osiągnięcia. W 1990 r. - po studiach w Londynie i Brighton - przeniosła się do Sheffield, gdzie mieszka do dziś. Projektowała głównie odzież dla młodzieży - dla takich sklepów, jak amerykański Barneys, francuski Printemps czy brytyjski Selfriedges. W 1996 otrzymała nagrodę przyznawaną przez NatWest dla małych biznesów. Wyróżnienie to sprawiło, że jej studio odwiedziła księżniczka Anna. Dwa lata później została zaproszona do Buckingham Palace - królowa chciała spotkać grupę najbardziej przedsiębiorczych młodych Brytyjczyków.
Właśnie wtedy zajęła się projektowaniem bielizny erotycznej. Początkowo była to sprzedaż wysyłkowa. Dwa lata później otwarty został pierwszy sklep „Gash” w Shefield. Po roku powstała londyńska filia.
Julia Gash nie jest tylko politycznym kibicem - wystartowała w ostatnich wyborach do Parlamentu Europejskiego z ramienia Partii Liberalno-Demokratycznej. Przegrała. Także i londyńskie przedsięwzięcie zakończyło się niepowodzeniem. Sklep „Gash”, który znajdował się w Kingsley Court obok słynnej Carnaby Street, został zamknięty. Dziś czeka na kolejnego lokatora.
Obecnie Julia koncentruje się na przedsięwzięciu w Shefield. Nie tylko prowadzi tamtejszy butik (bywa w nim w każdą sobotę), ale też inne przedsięwzięcia z dziedziny „edukacji erotycznej”. Organizuje zajęcia dla kobiet, kursy tańca erotycznego, a na tegoroczne Walentynki ma się odbyć ogromny bal maskowy.
- Przed dniem św. Walentego mamy zawsze największy ruch - mówi. - Wielu mężczyzn chce w tym dniu sprawić swoim damom trochę radości. Pomagamy im w wyborze prezentów. To chyba jedyny okres w roku, kiedy tłumnie odwiedzają nas mężczyźni.
Obecnie największym powodzeniem cieszą się mini-wibratory „Rabbit” i biustonosze o wdzięcznej nazwie „Koci Koci” (przyznaję, że zapomniałam spytać, skąd się to wzięło). Ceny właściwie przystępne: od 10 funtów za majteczki do 40 za sięgającą do pasa koronkową koszulkę.
Zupełnie w innym stylu jest sklep „Coco de Mer” w pobliżu Covent Garden. Wyobrażam sobie, że tak wyglądało mieszkanie paryskiej kokoty z XIX wieku - stojące wieszaki, na których wiszą wielkie kapelusze i boa ze strusich piór. Wszędzie porozrzucane w nieładzie koronkowe gorsety, pluszowe zabawki.
Przymierzalnie to oddzielne pokoiki z ogromnymi lustrami i kanapami. Brakuje tylko szampana. Wszystko w kolorach czerwono-fioletowych z domieszką czerni. Uderza intensywny zapach perfum. Z zainteresowaniem oglądam piękną bieliznę, choć przyznaję, że nie jest to mój rodzaj „elegancji”.
Właścicielką sklepu jest Sam Roddkick - córka słynnej założycielki sieci „Body Shop”. Mama Anita mówi z dumą: „Moja najmłodsza zawsze zaskakuje mnie kreatywną radykalnością”. I rzeczywiście ma rację. W 2001 r., kiedy po raz pierwszy „Coco de mer” otworzył swoje drzwi dla kupujących, Roddkick zatrudniła firmę Saatchi and Saatchi do zrobienia serii plakatów reklamowych. Reklamodawcy Saatchi nigdy nie uciekali od kontrowersji. Tym razem zaproponowali 11 plakatów z fotografami twarzy kobiet w momencie orgazmu. Podpis nie pozostawiał co do tego żadnych wątpliwości. Plakaty dość szybko musiały zniknąć z ulic na skutek interwencji Advertising Standards Authority, które otrzymało mnóstwo zażaleń. W kwietniu 2003 r. Sam Roddkick zorganizowała protest antywojenny, odbywający się pod hasłem „Uwolnijmy się spod politycznych więzów”. Przez dwie godziny nagie kobiety o ciałach pomalowanych w różne wzory w maskach przeciwgazowych tańczyły na ulicy.
- Chodziło mi o to, aby szokując ludzi takim widokiem uświadomić im, że jesteśmy ofiarami wojny, a każda wojna kończy się liczeniem ciał - mówi Sam. - Całe przedsięwzięcie było wymyślone przez personel sklepu. Reakcja przechodniów była wręcz fantastyczna. W realizacji projektu wzięły udział striptizerki z pobliskich pubów, a całe przedsięwzięcie było popierane przez International Union of Sex Workers.
Sam Roddick prowadzi nie tylko antywojenne protesty i bierze udział w konferencjach poświęconych zniewoleniu kobiet. Przyszło jej też stoczyć walkę o nazwę. Jej wniosek o zatwierdzenie branżowego imienia został odrzucony na skutek protestu obecnych właścicieli słynnej francuskiej firmy Chanel, której założycielka nazywana była Coco i jej podpis widnieje na wielu chanelowskich produktach. Nie zwrócono jednak uwagi na drobny fakt: dając sklepowi nazwę „Coco de Mer”, jego właścicielka wcale nie nawiązywała do słynnej francuskiej projektantki. Tak nazywają się owoce palmy rosnącej na Seszelach. Ich kształty pozostawiają niewiele miejsca na wyobraźnię. Okazy te leżą na jednej ze sklepowych półek w „Coco de Mer”.
Po tych wyjaśnieniach postanawiam czym prędzej opuścić sklep. Kierując się do wyjścia, potykam się o niewielkim stoliki z marmurowym blatem, na którym rozrzuconych jest kilka książek - o japońskiej technice układania kwiatów i... przywiązywania kobiet do łóżka. Nie brakuje oczywiście „Kamasutry”, obok której leży pudełko z eleganckim pejczem oprawionym w srebrną rękojeść. Dla uspokojenia idę do położonej po sąsiedzku kawiarenki o wdzięcznej nazwie „Plaisire Parisienne”.
Zarówno Julia Gash, jak i Sam Roddick wykorzystują trudną do zdefiniowania różnicę między erotyką a pornografią. Ta druga zepchnięta jest do wąskich uliczek Soho. Pierwsza zaś coraz bardziej otwarcie umiejscawia się na głównych ulicach handlowych. Sklepy firmy „Ann Summers”, sprzedającej „bieliznę i przedmioty erotyczne”, z których jeden znajduje się na Oxford Street, otrzymały zezwolenie na umieszczanie ogłoszeń o pracy w Jobcentres. Płace są tam zresztą porównywalne z tymi, jakie otrzymują pracownicy sandwich barów - z tym, że sprzedawcy (najczęściej są to kobiety, przeważające również wśród kupujących) mają prawo kupować po obniżonych cenach.
Wśród personelu sklepu krąży opowieść o mężu, który przyniósł po tygodniu spalony wibrator do wymiany. Na pytanie sprzedawczyni, co się z nim stało, mąż odpowiedział: „Nie wiem. Ona dostała go ode mnie w poniedziałek. Zamknęła się w sypialni i zobaczyłem ją dopiero w niedzielę. Gdy wyszła, kazała mi go wymienić na nowy”.
Z tego dowcipu płynie jeden morał, który szczególnie przy Walentynkach warto pamiętać: Panowie, dbajcie o swoje dziewczyny, bo... zadbają o siebie same.
Justyna Maszke
Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.
Poszukujemy lekarzy do polskiej k...
Poszukujemy obecnie lekarzy do dwóch polskich, renomowanych ...
Paczki do polski - najtaniej na w...
Szybki, tani i bezpieczny transport paczek oraz przesyłek na...
Opiekun seniora care and support ...
Care and Support Assistant Domiciliary (różne lokalizacje: H...