27/08/2004 15:55:16
Działo się to w niepozornym domku w Slough. Praca okazała się mirażem. Teraz wiem, że przede mną płacili inni i że oszukańczy biznes nadal się kręci – od wielu lat i na stosunkowo dużą skalę. Cyniczni oszuści bezkarnie wyłudzają od naiwnych rodaków z trudem zebrane pieniądze. Brytyjskie władze podobno deklarują chęć walki z nimi, ale jak dotąd na obietnicach się kończy.
Slough to miasto w pobliżu Londynu. Podobno mieszka tu kilkanaście tysięcy Polaków. Wielu przyjechało tu na początku maja tego roku w poszukiwaniu pracy. Część wróciła już do kraju, ale ciągle napływają nowi.
Spotkanie z Kolczykiem
Znalazłem się w Slough przez przypadek. W autokarze jadącym do Londynu poznałem Pawła. Mówił, że ma nagraną pracę. Z Victorii zadzwonił do p. Ewy – pośredniczki. Kazała
mu czekać przy dworcowej fontannie. Chyba lubię kłopoty, zatem czekaliśmy razem. Po dwóch kwadransach podszedł do nas duży facet z kolczykiem w uchu i złotym sygnetem na palcu. Zerknął na mnie. Paweł wyjaśnił, że ja też szukam pracy. Adam (tak się przedstawił) zaprowadził nas do samochodu. W jakiejś uliczce do auta wsiadło jeszcze dwóch chłopaków: Patryk i Marek. Też z Polski, z Opola. Kolczyk wiózł nas w nieznane i zabawiał rozmową. Udzielał rad, wprowadzał w brytyjskie realia. Poruszył temat oszustów grasujących na Victorii. – Głośno o tym w mediach, a naiwni ludzie nadal się nabierają na te proste numery. Co innego poważne ogłoszenia. Wyborcza lipy nie drukuje – podsumował sprawę. Adam budził zaufanie. Nie ukrywał, że bierze 30 funtów od łebka. Wysadził nas przed jednym z piętrowych domków przy Bradley Road w Slough. W świeżo odnowionym budynku nikt nie mieszkał. Po uciążliwej podróży ten domek był jak oaza na pustyni.
W „salonie”, czyli jedynym pokoju bez łóżek, Kolczyk przeszedł do konkretów:
– Chcecie zacząć pracę już od jutra, czy...
– Pewnie, że od jutra – wyrwał się Patryk.
– Dobrze. Zatem... Chwila napięcia. Ciszę przerwał szelest banknotów. Byłem zdezorientowany.
– Za co te pieniądze? – zapytałem.
– Dwieście funtów za formalności i czterdzieści za mieszkanie przez tydzień – uciął Kolczyk.
Próbowałem coś utargować. Bez skutku.
– Niezła sumka, co? – mruknął Kolczyk, zgarniając prawie tysiąc funtów ze stołu.
– Jutro o szóstej przyjedzie po was samochód. Klucze macie. To chyba wszystko – dodał. Pożegnał się, wsiadł do forda i odjechał. Gdy zniknął, wyciągnąłem od kolegów kilka istotnych faktów. Od Pawła wiedziałem tylko, że dostał od kogoś numer telefonu i dwa razy rozmawiał z pewną kobietą. Teraz dowiedziałem się o ogłoszeniach w Gazecie Wyborczej oferujących pracę w Anglii i telefonicznych pertraktacjach – jeszcze w kraju – z niejaką p. Krystyną, którą Paweł znał jako p. Ewę. Ten sam głos i numer telefonu, a imiona różne. Ponure wnioski nasuwały się same. Oaza okazywała się fatamorganą.
Tam nie jesteście bezpieczni
Następnego dnia mimo wszystko czekaliśmy o szóstej rano na vana. Na próżno. W końcu zniecierpliwiony Paweł zadzwonił do pani „Ewy”.
– Chyba ją obudziłem. Ktoś przyjedzie o 17-tej i wszystko wyjaśni – poinformował po rozmowie. Żaden z nas już w to nie wierzył.
– K... spalę tę budę. Nie daruję! – złościł się Marek. Dyskutowaliśmy z ożywieniem przed budką telefoniczną, gdy podszedł do nas młody mężczyzna.
– Kiedy przyjechaliście? Jakieś problemy? – zaczepił nas. Wprowadziliśmy go w temat.
– Spie... stamtąd. Jeśli macie kasę, wynajmijcie inne mieszkanie. Ja mam to już za sobą. Z nimi nie ma żartów. Wejdą z bejsbolami na chatę i oskubią was do końca. Tam nie jesteście bezpieczni – straszył facet. Przypomniałem sobie pogięte zamki w niektórych drzwiach domku i poczułem się nieswojo. Do naszej kwatery wracaliśmy w milczeniu. O 17-ej nikt nie przyjechał.
Za to późnym wieczorem pod dom zajechał jakiś samochód.
– Przyjmiecie do siebie trzech chłopaków z Polski? – zagadnął kierowca.
– Miejsce jest, ale jakby co, to my nic nie wiemy – odpowiedziałem.
– OK. Chodzi tylko o jedną noc. Jutro ich zabiorę. Może chcecie pracować przy truskawkach? Jest praca dla kilku osób. Płacą 3 funty za godzinę. Zastanówcie się. Chłopaki zaraz będą. Nara!
Godzinę później pojawili się Piotr, Krzysztof i Kazek. Kolczyk ulokował ich w jakiejś przeludnionej norze. Nie chcieli tam zostać i przez zbieg okoliczności trafili do nas. Podczas rozmowy w salonie panowała nerwowa atmosfera. Ktoś nas przekręcił – co do tego byliśmy zgodni. Każdy reagował na swój sposób – niekiedy paranoicznie. – Oni tu wszędzie mają swoich ludzi. Wszystko wiedzą – mówił jeden z kolegów. Położyliśmy się spać w nieciekawych nastrojach.
Dwie Krystyny
Nazajutrz o szóstej rano znów czekaliśmy na vana. Tylko dla zasady. Gdy wróciliśmy do domku, nikt już nie spał. Chłopcy z Opola postanowili szukać pracy w Londynie. Paweł, ja i trójka „gości” udaliśmy się na skrzyżowanie, skąd miał nas zabrać samochód do pracy przy truskawkach.
Van przyjechał z opóźnieniem. Dojechaliśmy nim do dużej hurtowni spożywczej pod Londynem.
Pakowanie truskawek to temat na zupełnie inne opowiadanie. Tego dnia pracowaliśmy – w międzynarodowym, kolorowym towarzystwie – 11 godzin. W hurtowni zetknęliśmy się z innymi Polakami, którzy zapłacili haracz za pracę – rudej Kryśce z Rybnika. Polska policja podobno wysłała za nią list gończy. Krążyły plotki, że sprawą zainteresował się znany detektyw Rutkowski. Kryśka zaś spokojnie inkasowała funty na jednej z kwater w Slough.
Gdy wróciliśmy do domku, odebrałem telefon od naszej Krystyny. Przy jakiejś okazji przedstawiłem się jej i podałem numer swojej komórki. Ujawniłem wówczas, że jestem dziennikarzem. Nieskromnie liczyłem na to, że może potraktuje naszą grupę wyjątkowo. – Dziennikarz? Zatem kolega po fachu – usłyszałem. Zatkało mnie. „Kpi ze mnie czy z siebie?” – zastanawiałem się.
Pośredniczka miała pracę dla trzech malarzy. Pytała, czy reflektujemy. Przekazałem kolegom propozycję. I jak to często bywa w trudnych sytuacjach między Polakami... zrobiło się małe zamieszanie. Dużo słów i żadnej konkretnej decyzji. – Co tam się dzieje? – niecierpliwiła się Krystyna. Powiedziałem jej, że mamy już pracę i jest problem z wyborem. – Kto tam teraz mieszka? – zdaje się, że traciła kontrolę nad „biznesem”.
Nie ukrywałem prawdy. Przecież wszyscy zapłaciliśmy za kwaterę. – Skoro macie pracę, to tę robotę dam komuś innemu. Proszę mnie na bieżąco informować o wszelkich zmianach – powiedziała na koniec.
Gdzie ich zabieracie?
Nie minęło pół godziny, a do domku wpadło dwóch facetów. Cuchnęli alkoholem. – Dwóch chłopaków przenosimy na inną kwaterę. L...... zostaje – powiedział jeden. – Szybko! Szybko! Taryfa czeka – poganiał drugi. Piotr i Krzysztof niechętnie spakowali bagaże. – Gdzie ich zabieracie – spytałem. – Na Beresford Avenue – odpowiedział wysoki facet. – Pod jaki numer? – dociekałem. – Trzydzieści pięć – dorzucił już zza drzwi. I tak zostało nas tylko trzech. – Jak oni tak mogą?! – jęczał Kazek. Zadzwoniłem do pośredniczki. – Nikogo do was nie wysyłałam. Nie mam z tym nic wspólnego – powiedziała kategorycznym tonem.
Następnego dnia rano Piotr i Krzysztof nie pojawili się na skrzyżowaniu. Gdy nadjechał van, wyjaśniłem kierowcy, że koledzy zmienili kwaterę. Pojechaliśmy na Beresford Avenue. W domu z numerem 35 mieszkali Polacy. W pokoju na dole, przy włączonym telewizorze, siedziało kilka osób. Kwaśny zapach piwa mieszał się z papierosowym dymem. Zapytałem o chłopaków. – Byli jacyś dwaj wczoraj wieczorem. Już ich nie ma. Chyba pojechali do roboty – odezwał się jeden z facetów. Powiedziałem, że w takim razie jest praca dla dwóch osób. Nikt nie był zainteresowany propozycją. Nie mogliśmy skontaktować się z chłopakami. Nie podali żadnych namiarów. Do dziś nie wiem, gdzie ich zabrali i co się z nimi stało. Jechaliśmy do pracy przygnębieni.
Ten dom nie jest z gumy
Tego dnia po południu Kolczyk przywiózł trzech nowych lokatorów. Bez zażenowania i skrępowania nami odbierał od nich pieniądze. Wieczorem przyjechało jeszcze 5 osób: czterech mężczyzn i kobieta. W pięciu pokojach musieliśmy ulokować 11 ludzi. Kobieta dostała jedynkę. Czteroosobowa grupa ze Śląska pracowała w masarni w Bristolu. Pozostali czekali na pracę. Gdy któregoś dnia wróciliśmy wieczorem z hurtowni, Ślązacy poinformowali nas, że „bezrobotni” wyprowadzili się. Przez jakiś czas mieszkaliśmy zatem zgodnie w siódemkę. Po tygodniu pełnym wrażeń ten okres był sielanką. – Kryśka ma tutaj pokazową kwaterę – ironizował Kazek. Ślązacy wyjeżdżali do pracy w środku nocy. My wstawaliśmy trochę później. Nie było kolejki do WC. Zająłem przestronny pokój z małżeńskim łożem pośrodku i oknem wychodzącym na ulicę. Mieszkaliśmy na jej końcu. Była to ślepa uliczka. Samochody często zatrzymywały się przed domem i zawracały. Każdy wywoływał przez moment niepokój, że znowu ktoś się wprowadzi. Nie lubiłem spoglądać przez okno.
Nowi lokatorzy pojawili się pewnego wieczora – chłopak z dziewczyną. – Mamy dostać osobny pokój. Jesteśmy zmęczeni i chcemy się położyć. Wcześnie rano idziemy do pracy – odezwał się chłopak. Zachowywał się, jakby przyjechał na praktyki studenckie. Para dostała w końcu materac i ulokowała się w „salonie”. Krótko potem Kolczyk przywiózł jeszcze trzech facetów. Powstał problem z noclegiem. Schodziłem po schodach, gdy Adam podał mi komórkę. – Kryśka do ciebie – szepnął. Wyjaśniłem pośredniczce, że łóżek jest 6, a osób 12. Jeśli nawet wykorzystamy 3 podwójne łoża, to dla trzech osób zabraknie miejsca.
– Musicie sobie poradzić. Jutro rozwiążemy problem – powiedziała.
– OK. Proszę tylko pamiętać, że ten dom nie jest z gumy – powiedziałem i przekazałem komórkę Kolczykowi. Poradziliśmy sobie tak, że każdy został na wcześniej zajętych pozycjach: para w „salonie”, a my w swoich pokojach. Trzej faceci, którzy przyjechali na końcu, spali na podłodze w korytarzu. Nazajutrz widziałem przez okno chłopaka i dziewczynę. Trzymali się za ręce i beztrosko szli na skrzyżowanie. Mieli czekać na samochód, który zawiezie ich do pracy. Nie wiem, jak długo to trwało. Następnego dnia w „salonie” znaleźliśmy kartkę: „Wyjeżdżamy. Dziękujemy za wszystko. Gosia i Andrzej”.
Któregoś dnia wyjechał też Kazek. On ciągle mówił o powrocie do Polski. – Tu są sami cwaniacy. Nie ma perspektyw. No i dziewczyna czeka. Może spróbuję w Holandii – mamrotał, pakując wielką torbę.
Zrobić z oszustami porządek
W jakąś niedzielę spotkaliśmy przed polskim kościołem w Slough młodego chłopaka. Wyglądał, jakby niedawno wdał się w bójkę.
– Z Polski? – zagadnął. – Pewnie od Krychy. Porozmawialiśmy z nim przez chwilę. – Krycha pomogła mi, jak już było źle i spałem pod mostem. To dobra kobieta – powiedział nieoczekiwanie chłopak. Nie komentowaliśmy jego oceny. Docierały do mnie wieści o tym, co się dzieje lub działo w kilku (kilkunastu?) polskich kwaterach wynajętych przez Krychę. Słyszałem że ci, którzy nie płacili za mieszkanie, byli bici. W naszym domku, gdzie mieszkałem przez dwa tygodnie, nikt nikogo nie uderzył. Panował natomiast toksyczny, stresujący klimat – i dlatego się wyprowadziłem. Kilka dni temu spotkałem kolejnych kilku facetów nabranych przez Kryśkę (zdaje się, że to jednak jej prawdziwe imię).
– Gdyby wszyscy oszukani, którzy włóczą się po Slough, zebrali się do kupy, to szybko zrobiliby z oszustami porządek. Tego Adama to bym zamknął w bagażniku jego pieprzonego forda i potrzymał przez parę godzin – rozmarzył się dobrze zbudowany facet. Sądzę, że każdy oszukany – ja również – miewał w jakimś momencie podobne myśli i zamiary. Ale od myśli do czynu... Jakie to polskie...
Niektóre imiona zostały zmienione
Zbigniew Plucinski
Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.
Simvic-najstarszy skup metali kol...
NAJWIĘKSZY W LONDYNIE SKUP METALI KOLOROWYCH PŁACIMY NAJWYŻS...
Simvic-najstarszy skup metali kol...
NAJWIĘKSZY W LONDYNIE SKUP METALI KOLOROWYCH PŁACIMY NAJWYŻS...
Simvic-najstarszy skup metali kol...
NAJWIĘKSZY W LONDYNIE SKUP METALI KOLOROWYCH PŁACIMY NAJWYŻS...
Poszukujemy lekarzy do polskiej k...
Poszukujemy obecnie lekarzy do dwóch polskich, renomowanych ...
Skup zlomu i metali scrap metal ...
07738821271NAJWIĘKSZY W LONDYNIESKUP METALI KOLOROWYCHPŁACIM...
Simvic-najstarszy skup metali kol...
NAJWIĘKSZY W LONDYNIE SKUP METALI KOLOROWYCH PŁACIMY NAJWYŻS...